Zapraszamy na rozmowę z Bogumiłem Czubackim, członkiem zespołu Demony
Tomasz Połeć – Chciałbym porozmawiać o Twojej drodze muzycznej, bo byłeś członkiem zespołu Demony, który cieszył się w Sochaczewie niezwykłą sławą. Koncertowaliście nie tylko w Sochaczewie, zwiedziliście cały świat. Zaczynaliście w latach 60.
Bogumił Czubacki – Zaczęliśmy w 1966 roku. Uczęszczałem wtedy do Technikum Fotograficznego w Łodzi i przyjeżdżałem tylko na weekendy. To był szczególny czas jeśli chodzi o muzykę. Chodziliśmy do ogniska muzycznego, do którego zapisał nas ojciec. Uczyliśmy się grać na akordeonie. Na początku trochę próbowaliśmy koncertować, a potem przyszły pierwsze sukcesy i popularność. To się przełożyło na to, że zaczęto nas dostrzegać wyżej. Leszek Tymiński zadzwonił do brata czy możemy coś nagrać w radiu, potem w kwietniu 1969 roku wpuścił nas do muzycznego programu telewizyjnego, gdzie występował zespół Czerwone Gitary czy Tadeusz Woźniak. Wcześniej współpracowaliśmy z Januszem Szczepkowskim, który śpiewał ze swoją żoną. Mieliśmy wiele propozycji współpracy, kontraktów. Byliśmy młodzi, biedni, ale otrzymaliśmy wsparcie od Chemitexu, który objął nas patronatem. Firma kupiła nam sprzęt, dzięki temu wyjeżdżaliśmy na różne festiwale, imprezy okolicznościowe. Mieliśmy też możliwość wyjazdu na darmowe wczasy, na których graliśmy podczas wieczorków. Kierownikiem zespołu był mój brat Jurek i on miał takie pisarskie i kaligraficzne zdolności, Dziś to jest normalne, żeby mieć folder, ale kiedyś nie było takie proste. Jurek przygotował nam taki folder reklamowy i tam, gdzie się dało, pokazywał go. Tak nawiązaliśmy współpracę z Grand Hotelem.
Wy zaczynaliście w Domu Kultury w Chodakowie, gdy mieścił się w drewnianym domu?
Tak, to prawda, ten dom spłonął w 1965 roku. Chemitex, duża, bogata firma wybudował ten obecny budynek. Na tamte czasy to było coś niezwykłego.
Właśnie dlatego o to zapytałem. Zapewne niewiele osób wie, że taki budynek znajdował się w Chodakowie.
Tak, po lewej stronie od strony stadionu. Przyjeżdżały tam nawet teatry. Wracając do Grand Hotelu, muszę się pochwalić, ponieważ tam zespoły zmieniano zwykle co miesiąc, a my pracowaliśmy tam 14 miesięcy, bez dnia wolnego, bo taka była zasada. Byliśmy kreatywni, zmienialiśmy muzykę, zawsze chcąc zaistnieć świeżością. Tam nawiązała się współpraca z Pagartem (Państwowa Agencja Artystyczna), który wtedy eksportował zespoły muzyczne za granicę. Pierwszy wyjazd był do dużej restauracji o nazwie „Labirynt” w Dubrowniku. Tam rozpoczęły się nasze wojaże zagraniczne, w okresie letnim od kwietnia do końca października i graliśmy tam dwa sezony.
Kiedy pojechaliśmy za drugim razem, spotkała nas niestety nieoczekiwana przygoda, czyli trzęsienie ziemi. Mieszkaliśmy w zabytkowym hotelu „Dubrawka”, na ostatnim piętrze, gdzie amplituda trzęsień jest wysoka. Nam się wydawało, że trzęsienie trwało bardzo długo, a były to 22 sekundy. Przed głównym trzęsieniem są zawsze wstępne i mieszkańcy byli przygotowani. Duże trzęsienie było tam sto lat wcześniej i ostrzegli nas, że jak poczujemy wstrząsy, to należy stanąć przy ścianie nośnej. To wydarzyło się nad ranem. Najmłodszego brata nie mogliśmy dobudzić, ale jakoś wyciągnęliśmy do z łóżka. Po 22 sekundach zobaczyliśmy, jak wygląda nasz pokój, na przykład wysokie szafki zostały poprzewracane, z sufitu spadł na nasze łóżka gruz. Mogło to się skończyć źle. To był pierwszy taki większy kontrakt muzyczny.
Kolejny w Pirano w Słowenii. Tam musieliśmy grać z dziewczynami, takie były wytyczne. Nie wiedzieliśmy, kto mógłby to być i ostatecznie tak wyszło, że nasze żony musiały się nauczyć śpiewać i zaczęły się występy w rozszerzonym składzie. Następny kontrakt to był w Lipicy, niewielkiej wsi, jest tam znana stadnina koni. Tam graliśmy na kontraktach po 4,5 miesiące. Miejscowość znajdowała się kilka kilometrów od granicy włoskiej, zatem odwiedzaliśmy Włochy. W Dubrowniku była zasada, jeśli chodzi o występy artystyczne, zawsze był iluzjonista, striptiz. I widzieliśmy to wszystko od strony zaplecza scenicznego. Musieliśmy też wzbogacić nasze występy. Powiem nieskromnie, że byliśmy jedynym chyba wtedy zespołem, który robił show. To spowodowało, że dostaliśmy kolejną propozycję od Pagartu. Przyjechał do nas manager z Korei Północnej. Ułożyliśmy nowy program, mieliśmy iluzjonistę, nawet elementy folkloru, krakowski, starowarszawski. Ciekawie to wszystko wyglądało. Nauczyłem się w Dubrowniku, jak to wygląda. W Sochaczewie przygotowywał nas do folkloru Tadeusz Sikora, znany tancerz. Mieliśmy 2 tygodniowy pobyt w Korei. Tam się zdarzyło tyle przygód, że powinien powstać oddzielny program o tym. Sam przejazd, obecność tam, zdarzenia i powód, dlaczego tam pojechaliśmy, były wyjątkowe. Pojechaliśmy tam na 30-lecie kawiarni rządowej. Kim Dzong Il, ojciec obecnego prezydenta, wydał 150 tysięcy dolarów, żeby ściągnąć polski zespół. W Korei była bieda, a oni codziennie urządzali bankiety.
Były tam dwa chóry, damki i męski. One przygotowywały polskie piosenki takie jak choćby „Szła dzieweczka”, dlatego, że Zespół Mazowsze tam kiedyś był. Jak przekroczyliśmy granicę, to najpierw zabrali nam paszporty. Zawieziono nas do specjalnej kliniki, gdzie sprawdzano nasze zdrowie, czy nie mamy wirusów, ręce, czy nie mamy świerzbu. Chodziło o to, że mieliśmy rozmawiać i podawać rękę przywódcy Korei. Miasto Pjongjang piękne, czyste, w skarpetkach można chodzić.
Po powrocie z Korei Północnej przyjechaliśmy do Polski i dostaliśmy od Pagartu propozycję wyjazdu do Japonii z Ireną Kwiatkowską i Janem Kobuszewskim lub do Ameryki z Hanką Bielicką i Ireną Santor. Wybraliśmy oczywiście Amerykę. Włodzimierz Korcz przygotowywał nam ten program. Raz w tygodniu przyjeżdżała Irena Santor, Hanka Bielicka i Włodzimierz Korcz. Zbigniew Korpolewski był konferansjerem. Próby były w Chodakowie, najpierw odwiedzaliśmy na życzenie pań, „Chodakowiankę”, gdzie zjadaliśmy ciastka. Później wyjechaliśmy do Ameryki, ale nie od razu, ponieważ był stan wojenny, który pokrzyżował nam plany. W związku z tym Estrada Warszawska zainicjowała nam koncerty w Polsce. Ponad 300 koncertów zrobiliśmy z Ireną Santor i Hanką Bielicką z tym programem, który przygotowaliśmy do Ameryki. W Pagarcie był specjalny pokój, gdzie zajmowano się paszportami. I w październiku 1983 roku wyjechaliśmy do Stanów i jeździliśmy po ośrodkach polonijnych. Najpierw do Kanady, później do Ameryki.
W Chicago graliśmy ostatni koncert. Tam przyszedł po występnie właściciel lokalu i zaproponował nam kontrakt. My zostaliśmy, a Hanka Bielicka i Irena Santor wróciły do Polski. Graliśmy w tym klubie ponad rok. Zmęczeni tą całą wyprawą postanowiliśmy wrócić do Polski, żeby odpocząć. Po roku wróciliśmy do Ameryki z całymi rodzinami. Warto wiedzieć, że Ameryka bardzo blokowała przyjazdy i nie byliśmy pewni, czy dostaniemy się z rodzinami. Zrobiliśmy sobie paszporty do Jugosławii. Manager Jan Wojewódka zajmował się importem artystów polskich do Ameryki i poszedł do ambasady i załatwił nam paszporty. Do czasu, dopóki samolot nie poszedł w górę, byliśmy niepewni czy ten przekręt się uda.
W Ameryce mieszkaliśmy trzy lata. To był rok 1988, wróciliśmy i drugi raz pojechaliśmy w 1995. W 1988 wróciliśmy, bo mówiło się, że Polska się zmienia na lepsze, że się stabilizuje, że gospodarka idzie w dobrym kierunku. To nas zachęciło do powrotu, Powiedzieliśmy sobie, po co mamy się męczyć w Ameryce, skoro możemy być w Polsce. Za sto dolarów wtedy można było komfortowo żyć. Wtedy dolar kosztował ponad sto dwadzieścia złotych. Po co w Ameryce ciężko pracował, jak można w Polsce dobrze żyć i szukać zajęci na siłę. Ale po przyjeździe do Polski okazało się, że wartość dolara spadła ze stu paru złotych na pięć złotych. I ten cały nasz dochód i nasze oszczędności okazały się mizerne. Wybudowaliśmy cztery domy z zamiarem mieszkania na stałe. Dom w surowym stanie kosztował nas 1500 dolarów. Dziś to śmiesznie wygląda, ale takie były czasy. Jak wyjeżdżaliśmy, to powiedzieliśmy, że wyjeżdżamy tylko na wakacje, ale to było trochę oszukanie siebie. Sytuacja się zmieniła, a manager się pytał co dalej. Dodam, ze my tam mieliśmy swoich fanów, przyjaciół. Wszyscy wrócili oprócz mnie. Moja żona akurat była w ciąży. Ja zostałem.
Ty zostałeś i zacząłeś robić karierę, ale już nie muzyczną, ale polityczną…
Tak, robiłem też muzyczną, ale w minimalnym stopniu. Szukałem zajęcia i tak powstało radio. W Chemitexie. Na tamte czasy był to ważny element życia mieszkańców. To było duże zaskoczenie dla sochaczewian, a było tylko kilka programów w telewizji. Sprawdziłem, gdzie była największa luka w częstotliwości 71.8. Kiedy nie było jeszcze oficjalnej koncesji, bo nie było ustawy, która wyszła w 1995 roku, staraliśmy się o koncesję i obawialiśmy się, bo działaliśmy nielegalnie. Na szczęście dano nam zgodę – doświadczenie, dorobek zaowocował i dostaliśmy koncesję. I tak to trwało to 2013 roku, kiedy to przyszło wypalenie zawodowe. Poza tym zostałem burmistrzem miasta. Wtedy żona prowadziła radio w czasie mojego urzędowania.
No właśnie, porozmawiajmy teraz o kwestiach politycznych…
W 2002 roku kandydowałem na stanowisko burmistrza, pokonałem 6 kandydatów. W 2006 roku była II kadencja. W 2010 roku był koniec urzędowania, mimo że miałem najwięcej sukcesów. Zacznę od tego, że kiedy poprzedni burmistrz przekazał mi miasto, niezapisane w budżecie zadłużenie za budowę basenu wynosiło 730 tys. zł, 600 tys. kary za ochronę środowiska dla Marszałka, bo były dzikie spływy ścieków do Bzury. Ogólnie ponad 2 mln było tych kar. Budżet był wówczas marny, ja musiałem wszystko przeorganizować, wszystkie zapisy budżetowe, bo w październiku były wybory, a w grudniu była uchwała budżetowa i trzeba było przewrócić cały budżet. Zacząłem kadencję, kiedy Sochaczew był szary, smutny, przez Warszawską mogły przejeżdżać tiry. Trzeba było wszystko zmieniać, ludzie wiele oczekiwali. Pierwsze dwa lata były bardzo trudne. Kiedy w 2004 roku weszliśmy do Unii, wiele się zmieniło. Nastawiłem się na pozyskiwanie środków unijnych, z dużymi sukcesami, powiem nieskromnie. Także w 2010 roku, kiedy zostawiałem miasto, to miasto miało niecałe 100 mln budżetu, a ponad 100 mln zostawiłem do wydania na kramnice, ulice. Wnioski były napisane, wygrane w konkursach, pieniądze tylko wydawać. To się niestety nie przełożyło na wynik wyborów. A muszę jeszcze wspomnieć, że wcześniej byłem też członkiem zarządu powiatu i na końcu swojej kariery także byłem członkiem zarządu.
Bardzo dziękuję za tą wędrówkę po Twoim życiu. Początki wcale nie były łatwe, potem polityka. Można powiedzieć, że jesteś spełniony w życiu.
Trzy profesje. Muzyk, przedsiębiorca i polityk. Tak, jestem spełniony. Trzeba pokonywać czasem trudności, ale było też wiele sukcesów. Mam nadzieję, że czas teraz na odpoczynek. Spełniam się, zajmuję się osobą niepełnosprawną, bratem z zespołem Downa. Kiedy Mama zmarła, ja podjąłem się tego obowiązku. Nie żałuje, mam satysfakcję, i realizuję się. Jego potrzeby są inspirujące, trzeba dać wiele miłości od siebie. On musi mieć kogoś komu ufa i wiem, że to jestem ja.
fot. B. Czubacki


Share this content:
Opublikuj komentarz